NAGŁÓWEK/HTML1

L.A. Dreamers

INFORMACJE/HTML2

❤️‍🔥 Porządki po liście obecności zrobione!

❤️‍🔥 Lista obecności dobiegła końca. Karty autorów, którzy się na nią nie wpisali, zostały przeniesione do archiwum. Autorzy mają czas do 7.09 na zgłoszenie chęci dalszego współtworzenia bloga, po tym czasie zostaną usunięci z grona autorów.

❤️‍🔥 Kilka punktów regulaminu uległo zmianie (zaznaczenie kolorem), zapraszamy do zapoznania się z treścią!

❤️‍🔥 Zapraszamy do zapisów! 👁️

2. I try to imagine something closer, And somebody who is good for me

             

                Teraz


 
                — Jak to zarząd się zbiera? — Warknął nieprzyjemnie do słuchawki. Nie obwiniał o spotkanie Jess, z którą właśnie rozmawiał. Doskonale wiedział, że dziewczyna nie ma z tym nic wspólnego, ale musiał wyrzucić z siebie negatywne emocje. Jess nie pracowała z nim od samego początku jego kariery w Collins Construction & Co,, ale wytrzymała najdłużej na stanowisku jego asystentki. Potrafiła znieść wszystkie jego wybuchy i humorki. Kiedy była taka potrzeba, umiała przywołać go do porządku i przypomnieć, że zamiast na wydzieraniu mordy, powinien skupić się przede wszystkim na rozwiązaniu problemu. Robił to wtedy. Przeklinał cicho pod nosem i szukał sposobu na to, jak wybrnąć z kolejnej przeszkody rzuconej przez ojca.
                Co ciekawe… Ledger wcale nie był zadowolony, kiedy senior Collins poinformował go, że zostanie nowym prezesem firmy i dostanie kolejne pięć procent udziałów, co powodowało, że łącznie posiadał dwadzieścia osiem procent udziałów Collins Construction & Co. Nie wiedział sam, w którym dokładnie momencie, ale zmienił zdanie. Chciał już nie tylko fotela prezesa. Chciał firmy. Całej. Chciał mieć ją na własność i sprawić, aby ojciec pożałował wszystkich swoich wyborów. Czy próbował zemścić się na seniorze poprzez zniszczenie jego dziedzictwa? Początkowo miał właśnie taki plan. Jego cel był jasny. Zdobyć jak największe zaufanie wśród członków zarządu i sprawić, aby większością głosów jego ojciec doświadczał kolejnych porażek. Nie, nie chciał się tak od razu pozbyć mężczyzny z CC&C. Chciał sprawić, aby poczuł jak smakuje nie tylko sama porażka, ale przede wszystkim poniżenie.
                — Na kiedy, Jess? Kiedy ma być te jebane zebranie? — Spodziewał się, jaką usłyszy odpowiedź. Skoro nie było go na miejscu, był to idealny moment dla jego ojca, prawda? Zwłaszcza, że staruszek zaczął podejrzewać, co takiego planował jego syn. Właściwie nie tyle podejrzewał, co sam Ledger powiedział mu w dzień ślubu. Jasno oświadczył, że go zniszczy, że pożałuje wszystkich decyzji, które podejmował z myślą o wykończeniu Ledgera. Zemszczę się. Za wszystko. Użył dosłownie takich słów, a znaczenie za wszystko w tym przypadku znali jedynie ojciec z synem.
                Brunet nie powinien być więc zdziwiony tym, że senior wziął się do roboty. Właściwie, był zaskoczony, że mężczyzna zwlekał tak długo ze zwołaniem zarządu.
                — Ledger? — Usłyszał jeszcze zaspany głos swojej świeżo upieczonej małżonki. Podniósł spojrzenie na brunetkę i dłonią, w której nie trzymał telefonu, machnął na nią i gestem wskazał, że ma wracać do łóżka, po czym sam odwrócił się plecami do niej. Utkwił wzrok w oceanie, który był widoczny z okna.
                Przez tę krótką chwilę, którą jej poświęcił, uważnie zmierzył spojrzeniem jej sylwetkę, gdy opierała się o framugę drzwi prowadzących do sypialni. Powinien był pomyśleć i wyjść na balkon, kiedy odebrał i postanowił zacząć wydzierać się na asystentkę. Nie chciał przecież jej budzić ani denerwować swoimi problemami. Uśmiechnął się do siebie kącikiem ust, uznając, że te aranżowane małżeństwo, które miało być dla niego karą, w ostateczności okazało się być czymś dobrym. Czymś na tyle dobrym, że właściwie za tę jedną rzecz mógłby podziękować staruszkowi. Właściwie, dlaczego miałby się przed tym powstrzymywać? Wiedział dobrze, że Dominic postanowił w ten sposób rozwiązać problem romansu Aidena, nie bez powodu. Nie był typem człowieka, który posłuchałby czyjej rady, gdyby sam nie miał w tym większego interesu, gdyby nie uważał, że takim zagraniem zrobi coś więcej niż jedynie oczyszczenie imienia swojego syna. Seniorowi tak naprawdę nie zależało na nieskazitelnej opinii swoich dzieci. Gdyby tak było, Ledger zamiast na studia zostałby zesłany do więzienia, w którym przede wszystkim pilnowano by, żeby nie szargał nazwiska. Tymczasem Ledger Scott Collins był chodzącą hańbą. Do czasu. W każdym razie wiedział, że jeżeli podziękowałby ojcu za poznanie go z Luną i zmuszenie do ślubu z nią, Dominic z całych sił powstrzymywałby się przed pokazaniem, jak bardzo go wkurwia to, że jego syn jest szczęśliwy. Dzięki, kurwa, niemu.
                — Ledger, spotkanie jest jutro o ósmej rano — słyszał głos Jess w słuchawce, ale nie docierało do niego co mówi kobieta. Pochłonięty był wyobrażaniem sobie miny ojca, kiedy mówi mu dziękuję.
                — Kwiatuszku, muszę być z samego rana w LA — odłożył telefon, nie trudząc się zakończeniem połączenia.

  

                Wcześniej  


 

                — Wiesz, ile płaciłem za twoje czesne? — Chciał, żeby głos ojca brzmiał inaczej. Chyba próbował sprawić, aby przestał w końcu być tak jednostajny i zupełnie niewyrażający żadnych emocji. Mogło się wydawać, że wywalenie ze szkoły wojskowej będzie idealnym pretekstem do tego, aby senior w końcu stracił nad sobą panowanie.
                — Dużo — odpowiedział, wcale nie będąc zdziwionym, że pierwsze pytanie dotyczy pieniędzy. Na ustach Ledgera majaczył zabłąkany uśmieszek, którego nawet nie starał się powstrzymać — co prawda mniej niż za Jaya, ale wiadomo, na ulubionego dzieciaka chętniej płaci się więcej. Nie mam ci tego za złe, staruszku — starał się ze wszystkich sił. Starał się sprawić, aby ojciec pokazał mu… cokolwiek. Smutek, dumę, rozczarowanie, nawet pieprzoną złość. Chciał po prostu w końcu zobaczyć, że jego ojciec potrafi coś do niego czuć. Nie obchodziło go już to, co to konkretnie będzie. Mógł mieć nawet ochotę go zabić, byleby w końcu coś przez niego przemawiało.
                — Przestań zachowywać się jak gówniarz, Ledger.
                — Nie moja wina, że wychowałeś mnie na gówniarza, tatusiu — prowokował go na każdy możliwy sposób. Jedyne co dostawał w zamian to obojętne spojrzenie, nic niewyrażająca mina i znudzony głos.
                — Chciałbym po prostu, żebyś skończył szkołę i poszedł na studia, a później zajął się czymś. Firmę i tak przejmie Jay z Aidenem, oni są nią zainteresowani i wdzięczni za to, co dostają — cały czas brzmiał tak samo.
                Ledger miał wrażenie, że za każdym razem, kiedy rozmawiał z seniorem, ten uruchamiał pieprzony syntezator mowy. To przecież było niemożliwe, aby jakikolwiek człowiek zawsze, za każdym razem brzmiał dosłownie tak samo obojętnie.
                — Jasne, Dom — skinął głową, sięgając do kieszeni spodni. Wyciągnął czarną papierośnicę w kształcie standardowej paczki fajek i wyciągnął z niej gotowego skręta. Wsunął go do ust i wyciągnął również z papierośnicy zapalniczkę — skończę szkołę, pójdę na studia i się czymś zajmę — mruknął, zaciągając się mocno przy odpalaniu — jaranie zielska to już jest jakieś zajęcie czy nawet to, to za dużo jak na mnie?

 

                Wtedy


 

                — Musisz się w końcu wziąć w garść — Jay stał przed swoim młodszym bratem i piorunował go spojrzeniem. Miał identyczne oczy jak ojciec. Jasne niczym błękit nieba. Zresztą, cały był jak młodsza wersja ojca. Ledger i Aiden byli niczym bliźniacy, w dodatku otrzymali geny głównie matki. Jay był po prostu starszym bratem. Bratem, który w odróżnieniu od Dominica Collinsa był w stanie okazywać emocje, a przynajmniej jeszcze potrafił to robić. Dlatego przyleciał specjalnie z Los Angeles do Nowego Jorku, kiedy usłyszał, że Ledger znowu wpakował się w kłopoty.  
                — On ci kazał tu przylecieć czy to dobroć twojego serca? — Wiedział, że mu nie kazał. Senior Collins nie przejmował się środkowym synem. Wiedział to, a i tak łudził się, że Jay to powie, powie, że ojciec kazał mu tu przylecieć, kazał mu się zająć bratem, kazał mu postawić go do pionu.
                — Wiesz, że nas kocha, ciebie kocha. Tylko pokazuje to na swój sposób.
                Wybuchnął śmiechem. Tak głośnym, całkowicie pozbawionym wesołości śmiechem.
                — Kocha — powtórzył, śmiejąc się histerycznie. Spoglądał dużymi oczami na brata, nie mogąc przestać się śmiać. Po prostu nie mógł. — Kurwa, kocha nas — kręcił głową, śmiał się. Spoglądał w oczy Jaya, które mogłyby być oczami Dominica Collinsa, ale nimi nie były. Wyrażały za dużo emocji.
                — Ledger…
                — Mógłbym tu zdychać — warknął na brata, podnosząc się gwałtownie z sofy, na której do tej pory siedział — mógłbym leżeć we własnych rzygach, błagając go o to, żeby w końcu coś zrobił. Wiesz co by zrobił? Zaproponowałby mi pieniądze. Trzymaj, gówniarzu, kolejne sto tysi, tylko zajmij się czymś. No to się, kurwa, zajmuje — mówiąc, podszedł do stołu, który stał przy ścianie i chwycił go mocno obiema rękoma, a następnie wywrócił, nie przejmując się rzeczami, które leżały na blacie. Książki, laptop, bibułki do skrętów, komórka i kolekcja kubków po kawie z kilku dni.
                — Ledger, uspokój się — Jay pospiesznie podszedł do bruneta, próbując go chwycić w ramiona, powstrzymując przed kolejnymi zniszczeniami.
                — Spierdalaj — syknął, unikając brata i jego ramion — spierdalaj, Jay! Po prostu stąd spierdalaj, wracaj do domu, bądź przykładnym synkiem. W końcu jesteś jego ulubieńcem! Jeszcze się dowie, że tu byłeś i zmniejszy ci udziały — warczał wściekły, niszcząc kolejne rzeczy, jakie tylko wpadły mu w ręce. Wywracał i przewracał meble. Rzucał wszystkim,  nie patrząc w co celuje.
                — Ledger.
                Nie słuchał go. Był w transie. Jay ani ojciec już się nie liczyli. Teraz po prostu musiał oczyścić głowę, zrobić porządek. Wyzbyć się uczuć, których nie chciał czuć. Nie chciał myśleć o ojcu, o tym jak bardzo chciał od niego dostać cokolwiek, choćby pogardliwe spojrzenie, to zawsze byłoby coś. Miał dość świadomości, że był jak wygłodniały szczeniak. Płaszczył się przed nim, sępił jego uwagę i ciągle nic nie dostawał. Zabijał ten chaos w łatwy sposób. I właśnie to teraz chciał zrobić. Uciszyć myśli. Poczuć… ciszę. Przeszedł z salonu z aneksem do sypialni i stanął przed łóżkiem. Uklęknął, a po chwili unosił już materac szukając rozpięcia od pokrowca. Musiał wziąć działkę.
                — Kurwa — przeklął, gdy kryjówka okazała się pusta. Był pewien, że miał jeszcze porcję. Podniósł się i zgarnął ze stolika kluczyki od samochodu.
                — Chyba żartujesz, nie jedziesz nigdzie w takim stanie.
                — Bo co? — Burknął — możesz jechać ze mną, jak się martwisz.
                — Daj kluczyki.
                — Zapomnij.
                Nie ufał bratu. Wiedział, że nie zawiózłby go tam, gdzie chciał jechać.
                — Ledger, proszę cię — podszedł, próbując mu wyrwać z dłoni brelok z kluczykiem. Na nic to. Młodszy z braci był zwinniejszy i szybszy.
                — Wracaj do domu, Jay. 

                Jay się uparł. Nie chciał wracać do domu, nie chciał go zostawić. Nie chciał, a może nie mógł mu wtedy pozwolić jechać samemu. Wsiadł do auta Ledgera.Wszystko działo się tak szybko. Brunet chciał, natychmiast znaleźć się na miejscu. Chciał po prostu usłyszeć ciszę w swojej głowie, bo chaos za bardzo się w niej rozgościł. Już siedząc za kierownicą swojego samochodu wybrał numer dostawcy. Umówili się w tym samym miejscu, co zawsze. Ledger znał dobrze drogę. Dojechałby tam nawet z zamkniętymi oczami, ale tamtego dnia… tamten dzień był cholernie ciężki. Był zły, a to co się wydarzyło, tylko to potwierdzało.
                Deszcz nie był niczym niespodziewanym. Zwłaszcza, że w powietrzu było czuć od kilku godzin, że burza nadejdzie. Tylko kwestią czasu było to, aż w końcu się zacznie. Kiedy już nadeszła, mieli po prostu pecha. Może gdyby to Jay prowadził, nie straciłby panowania nad samochodem, kiedy piorun uderzył gdzieś na tyle blisko, że poczuli jak ziemia drży. Może gdyby Ledger nie był tak roztrzęsiony i nie myślał jedynie o tym, że chce uspokoić myśli, że potrzebuje tak niewiele, aby zapanowała cisza, żeby raz jeszcze poczuł się tak… spokojnie.
                Upragniona cisza przyszła w momencie, w którym rozpędzonym samochodem uderzył w ten nadjeżdżający z naprzeciwka.

 

                Wtedy


 

                Zaciskał mocno pięści i szczękę, wpatrując się w otwartą trumnę i spokojną twarz Jay’a. Wiedział, że to powinien być on sam. Jay… nie zasłużył na śmierć, nie chciał śmierci. Chciał tylko go ogarnąć, chciał doprowadzić go do porządku, a on… On sprawił, że umarł.
                — Ledger — matka szepnęła cicho imię swojego najstarszego, żyjącego syna. Wpatrywała się w jego twarz pustymi oczami. Pierwszy raz widział ją w takim stanie i nie dziwił się. Podejrzewał, że jego wyglądały podobnie noc po tamtym dniu, kiedy to wszystko do niego dotarło — nie pokazuj mu się — dodała równie cicho, a następnie wskazała mu na schody — po prostu mu się nie pokazuj, nie teraz.
                Nie był pewien jak miał odebrać te słowa. Chciała go zniechęcić czy może wręcz przeciwnie? Bo co to znaczyło, że ma się nie pokazywać? Co to zmieni, jeżeli się pokaże? Ojciec i tak nigdy nie wykazywał żadnych emocji, więc… nie ruszył w stronę schodów. Odwrócił się na pięcie i ruszył prosto do gabinetu ojca, nie wysilając się nawet na zapukanie do drzwi. Wpadł po prostu do środka i zatrzymał się przed biurkiem, nie odzywając się ani słowem. Po prostu czekał. Sam nie wiedział, na co dokładnie.
                Kiedy tylko ojciec podniósł na niego spojrzenie, zrozumiał. Zrozumiał, na co czekał, co miała na myśli matka. Wiedział.
                — To twoja wina, zaćpany gówniarzu — warknął, momentalnie podrywając się z krzesła i wymijając biurko, dopadł Ledgera. Pierw złapał go za wymiętoszone poły marynarki i pchnął w kierunku ściany. Z oczu Dominica biła prawdziwa żądza mordu. Przyparł syna do ściany i przeniósł dłonie na jego szyję, zaciskając na niej mocno ręce.
                — Naprawdę musiało stać się coś takiego, żebym w końcu coś od ciebie dostał? — Spytał, póki jeszcze mógł swobodnie oddychać, bo ucisk nie był, aż tak mocny. Jego usta wygięły się w obłąkanym uśmieszku, który poszerzał się wraz z narastającym uciskiem na szyi, który czuł.
                — Faktycznie, bo nigdy nic ci nie dałem — warknął, nie rozluźniając uścisku — pożałujesz gówniarzu — Ledger tylko się zaśmiał na słowa ojca. Dominic Collins niczego nie rozumiał.

 

                Teraz


 

                Znowu tak się czuł. Jakby dłonie ojca coraz mocniej zaciskały się na jego szyi. Dominic dotknął go tylko ten jeden raz, Ledger nawet nie brał tego na poważnie. Nie bał się. Wiedział, że gdyby nie śmierć Jay’a, senior nigdy by go nie tknął. Nie czuł się przez to skrzywdzony. Nie rozpamiętywał w znaczeniu użalania się nad sobą. Pamiętał, bo to było tak właściwie jego jedyne pozytywne wspomnienie związane z ojcem. Osiągnął wtedy dokładnie to, czego pragnął przez tyle lat. Zobaczył, że ojciec darzy go jakimikolwiek uczuciami. To mu wystarczyło. To pewnie miało też wpływ na całe jego dalsze życie, sposób, w jaki traktował kobiety i innych, ale nie przejmował się tym. Miał to w dupie.
                Teraz czuł się silny. Dlatego wiązał to ze wspomnieniem z dnia pogrzebu Jay’a. Wiedział, że udało mu się przekonać kluczowych członków zarządu. Jego pojawienie się na zebraniu będzie dla nich potwierdzeniem, że nic go nie omija, że o wszystkim zawsze wie, nawet wtedy, kiedy senior stara się o pominięcie go. Będzie potwierdzeniem, że mają głosować tak, jak on, jak im zasugeruje.
                Czuł się niepokonany.
                Uśmiechał się pewny siebie, bo nic nie mogło zepsuć mu humoru. Widział już minę ojca, kiedy zostanie przegłosowany.
                — Jedna z pracownic zgłosiła przypadek molestowania seksualnego — Dominic zaczął z grubej rury. Nikt nie przejął się w szczególny sposób. Nie był to pierwszy i zapewne nie ostatni przypadek. Ruch metoo niby działał, zbierał swoje żniwo, ale Ledger dobrze wiedział, jak wyglądała codzienność.
                — Naprawdę to wymagało tak pilnego spotkania? Myślałem, że to naprawdę kwestia jakiegoś gorącego tematu — odezwał się Noah Riva.
                — Ta kobieta ponoć ma materiały, które po opublikowaniu z pewnością sprawią, że akcje poszybują w dół — Dominic spojrzał na swojego syna z triumfalnym uśmieszkiem — dotyczą prezesa. Po ostatniej aferze chyba zyskała na odwadze — miał na myśli incydent z próbnej kolacji weselnej — masz coś do powiedzenia, Ledger?
Przełknął ślinę, czując, jak grunt osuwa mu się spod nóg.
                To nie było tak.
                Nigdy nie było tak.


4 komentarze:

  1. W nagrodę za taki piękny pościk będzie drama stulecia. Kocham ❤️

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja niezbyt się orientuję w temacie, ale kocham to, jak potrafimy niszczyć nasze postacie. To takie piękne. (I takie okropne.) W każdym razie mam nadzieję, że doczekam się kolejnej części, bo się wciągnęłam, a póki co zostaje mi tylko stalkowanie wątków XD 11/10!

    🖤

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wiem, za co ten punkt ponad skalę 😂❤️
      Ty podczas tego stalkowania to tam uważaj 🤭

      Usuń