NAGŁÓWEK/HTML1

L.A. Dreamers

INFORMACJE/HTML2

❤️‍🔥 Porządki po liście obecności zrobione!

❤️‍🔥 Lista obecności dobiegła końca. Karty autorów, którzy się na nią nie wpisali, zostały przeniesione do archiwum. Autorzy mają czas do 7.09 na zgłoszenie chęci dalszego współtworzenia bloga, po tym czasie zostaną usunięci z grona autorów.

❤️‍🔥 Kilka punktów regulaminu uległo zmianie (zaznaczenie kolorem), zapraszamy do zapoznania się z treścią!

❤️‍🔥 Zapraszamy do zapisów! 👁️

3. I would've died for your sins

Walentynki, 2009

Dreptała niespiesznie u boku starszego brata, rozkoszując się padającym deszczem, który sprawiał, że świat wokół błyszczał jak wypolerowany. Już dawno zauważyła, jak niewiele trzeba, by zacząć postrzegać pewne rzeczy inaczej. Ludzie nie lubią deszczu, ale po tygodniach suszy witają go z nieskrywaną radością. W upalne dni marzą o zimnie, a zimą tęsknią za słońcem. Słowo szczerość bywa czasami pozytywne, a czasami nie. Zamek może tak naprawdę oznaczać także pałac i suwak. Dorośli witają się, mówiąc: dzień dobry!, ale wcale nie zachowują się tak, jakby ten dzień był dobry. W odpowiednich okolicznościach nawet mądrość można nazwać głupotą, a głupotę mądrością. Prawo dżungli oznacza brak szacunku do zasad życia w cywilizowanym społeczeństwie, chociaż większość ludzi wcale nie jest cywilizowana i odznacza się egoizmem. Jak właściwie określić prawo dżungli będąc w dżungli? Prawo miasta?
Słowa fascynowały ją od zawsze, odkąd nauczyła się ich słuchać i je rozumieć. W prawdziwy podziw wprawiał ją fakt, że za pomocą jednego wyrazu tak wiele można było zdziałać. Na przykład pod nie kryło się tysiąc zaprzeczeń i drugie tyle ostrzeżeń. Marjorie Crain w wieku ośmiu lat nie miała pojęcia, jak wyglądają słowa, ale wydawały jej się być kupką klocków barwy kameleonowej. Można je było przestawiać, odwracać, dzielić i łączyć, a także stawiać w przeróżnych odcieniach konkretnego znaczenia, i za każdym razem pasowały do kontekstu. Jej rówieśnicy marzyli o magicznych różdżkach i listach z Hogwartu, a ona była pewna, że prawdziwą magią jest właśnie umiejętne posługiwanie się słowem. Można nimi było kogoś zranić, ale także kogoś pocieszyć. Dodać mu wiary w siebie, jak również ją podkopać.
Było jej trochę przykro, że nikt nie dostrzegał tej potęgi, ponieważ nie miała z kim na ten temat dyskutować, ale ostatecznie postanowiła rozmawiać o tym sama ze sobą. W końcu żaden inny człowiek nie zrozumie nas tak, jak sami siebie rozumiemy.
— Jak było w szkole? Dostałaś jakieś walentynki?
— Uhm — przytaknęła nieuważnie, bardziej skupiona na podziwianiu boskiego piękna krajobrazu, niż na jakimś banalnym świętowaniu stanu zakochania. No, ale Danny miał już piętnaście lat; ona zapewne też w jego wieku będzie zajmować się takimi głupotami. — Pani kazała wszystkim dziewczynkom w klasie zrobić kartki dla każdego chłopca i na odwrót. Dzięki temu nikt nie był pokrzywdzony — wyjaśniła.
— Piękne czasy — skwitował brat, który opuścił mury szkoły podstawowej już dawno temu, a wiadomo było, że w liceum nikt się z nastolatkami tak nie cacka. — A oprócz tych wymuszonych?
Pokręciła głową, ale po chwili o czymś sobie przypomniała.
— Dostałam jedną od Sheili Crawford — pochwaliła się. — Była znacznie ładniejsza, niż te od chłopaków.
— Bo to taka babska robota — Danny skrzywił się zabawnie, dając siostrze znak, że to był żart.
— Babska robota — powtórzyła, smakując te słowa jak rozpuszczające się na języku cukierki. — Babssssska robota.
— Tylko nie zaczynaj znowu — pomachał jej pięścią przed nosem. — Od tego twojego gadania o gadaniu zawsze mi się kręci w głowie. Zresztą, o, prawie jesteśmy w domu. Chodź.
Marie puściła się biegiem w stronę kamienicy i w kilku sarnich skokach pokonała schody na samą górę. Nie czekając na brata, wpadła do mieszkania jak burza, a zaraz potem stanęła jak wryta. I zamarła, niczym zamieniona w posąg, zaklęta w kamień.
Wtedy nie umiała jeszcze tego nazwać, ale każdym nerwem w swoim ośmioletnim ciele czuła, że coś jest nie w porządku. Głucha na dobiegające ją wołanie brata, ostrożnie i powoli przeszła wzdłuż korytarza prowadzącego do kuchni, a stąpała tak cicho, by nie narobić najmniejszego nawet hałasu. Serce ze strachu waliło jej mocno w piersi, niemal czuła pulsowanie krwi w swoich żyłach.
— Mamo? — szepnęła, ale głos, który wydobył się z jej gardła, mógł co najwyżej uchodzić za kiepską imitację żałosnego skrzeku. Nie pamiętała, kiedy ostatnio tak bardzo się bała, podobnie zresztą, jak nie miała pojęcia, czego w ogóle się boi. To uczucie wisiało jednak w powietrzu, czaiło się tuż nad jej głową, gotowe zaatakować w ułamku sekundy. Mimo ogromnego strachu, dzielnie szła przed siebie, krok za krokiem w stronę kuchni, jakby ten korytarz prowadził ją na spotkanie z potworem.
I dopiero po latach Danny opowiedział jej, jak wbiegł za nią do domu, jak rzucił się w stronę kuchni, akurat wtedy, kiedy ona z zastygłą maską przerażenia na twarzy wpatrywała się w matkę, leżącą na podłodze w kałuży krwi. Nie pamiętała tego, bo nie mogła zapamiętać; pierwszy raz w swoim krótkim życiu po prostu zabrakło jej słów.

—•—

Świętego Patryka, 2009

Minął już ponad miesiąc, a mama wciąż jeszcze nie wróciła. Tata, ciągnięty za język przez całe rodzeństwo Crainów, wodził tylko smutnymi oczami po ich twarzach i kręcił głową. Właściwie było tak, jakby z dnia na dzień stracili oboje rodziców — jedno przebywało w szpitalu bez możliwości odwiedzin, drugie pogrążało się w pracy, żeby nie myśleć o tym pierwszym. Daniel Crain zdawał się nie zauważać zmian, które zachodziły dookoła, a które były znakomicie widoczne dla reszty otoczenia. Szeptano o zaniedbanych dzieciach, o braku przyzwoitości i męskiej logice, ale z tych strzępków zdań Marjorie nie była w stanie ułożyć sensownej całości. Pamiętała jednak, że kiedyś gorący obiad czekał na stole, kiedy wracali ze szkoły, że wyprane ubrania były złożone w kostkę, gotowe, by je schować do szafy. I że na śniadanie dało się zjeść coś innego, niż czekoladowe płatki z mlekiem, których zresztą serdecznie nie znosiła.
Jakkolwiek dziwacznie nie zachowywała się czasem mama — wyraźnie dało się odczuć jej brak. A tata, chociaż fizycznie niby był obok, w rzeczywistości był Nieobecny. Nigdy przedtem mu się to nie zdarzało; Nieobecna bywała mama, nawet dosyć często, ale tata — nie, i Marie zaczęła się bać, że może to jest zaraza, paskudna choroba, która przeszła z jednego rodzica na drugiego, aż w końcu zabierze ich oboje. I wtedy zostaną zupełnie sami. Sieroty Crainów. Nawet w myślach te słowa brzmiały okropnie, gorzkie jak ziarna kawy, kwaśne jak plaster cytryny.
Strasznie, strasznie nie chciała, żeby odebrano im tatę, choćby zachowywał się najgorzej na świecie, więc starała się być tak pomocna, jak to możliwe mając osiem lat. Nie marudziła, samodzielnie zbierała się do szkoły i robiła sobie śniadanie, i nigdy nie prosiła brata, by w drodze powrotnej zatrzymali się chociaż na chwilę na placu zabaw. Później często o tym myślała: czy gdyby otwarcie manifestowała żal i złość, przestała się uczyć i urządzała awantury z byle powodu — czy wówczas ktoś by ją zauważył, zamiast uznać, że sobie poradzi? Była grzecznym dzieckiem, ale potrafiła postawić na swoim, a potem nagle jakby zgubiła tą umiejętność. Po pewnym czasie doszła do wniosku, że nie warto walczyć o swoje, bo oprócz matki może stracić też ojca. A przecież od grzecznych dzieci nikt nie chce odejść. Stała się cieniem, stale obecnym w pogotowiu i wykonującym tylko takie ruchy, jakich wszyscy oczekiwali. Tyle tylko, że jak wiadomo — na cienie nikt nie zwraca uwagi.
Audrey i Lizzie zajęły się domem na tyle, na ile były w stanie to zrobić w wieku czternastu i dwunastu lat, bo Danny, chociaż z nich wszystkich najstarszy, zawsze potrafił się jakoś wykręcić. Johnny z kolei był zbyt roztrzepany i trochę za mały, żeby oczekiwać od niego realnej pomocy, w dodatku im dłużej to trwało, tym większe sprawiał kłopoty. Jego nauczyciele coraz częściej wzywali ojca na rozmowę, a gdyby nie delikatne przypomnienia dzieci, na żadnej z nich w ogóle by się nie zjawił. Chociaż i tak jego obecność na tych spotkaniach niewiele zmieniała — właściwie to nic.
W tym roku tata nie zabrał ich na paradę; zrobił to za niego Danny. Mimo to wszyscy czuli się dziwie nie na miejscu, wręcz obco, chociaż przychodzili tutaj od lat w każdym kolejnym marcu. Pokręcili się trochę po zielonych ulicach, mijając zielonych ludzi z kuflami zielonego piwa i wrócili do domu. Żadne z nich nie powiedziało tego głośno, ale kontynuowanie tradycji bez głównego organizatora po prostu straciło sens.
Główny organizator nawet nie podniósł głowy, kiedy usłyszał trzask drzwi.

—•—

Dzień Niepodległości, 2014

Było już całkiem ciemno, kiedy Marie Crain wlokła się noga za nogą do domu. Pokaz sztucznych ogni jeszcze trwał, ale ona czuła, że powinna już wracać. Chociaż, w przeciwieństwie do swoich rówieśniczek, żaden rodzic nie dyszał jej w kark, pilnując godzin powrotów, więc teoretycznie mogłaby wejść do mieszkania choćby w środku nocy. Prawdopodobnie i tak nikt by się tym nie przejął; ba, nikt by tego nawet nie zauważył. Gdzieś na dnie jej serca osiadł z tego powodu smutek, ale już dawno nauczyła się ignorować takie rzeczy. W końcu jej serce pełne było takich właśnie smutków, małych i wielkich, a wszystkie z nich po prostu opadały na sam dół, w oceaniczną ciemność, żeby nie przyszło im do głowy wypłynąć na powierzchnię. Właściwie każdą istniejącą emocję traktowała w ten sposób — lustrując ją krytycznym spojrzeniem, a potem topiąc albo upychając gdzieś w kącie, odkładając na później. Nie miała czasu przeżywać takich rzeczy, bo w domu wiecznie było coś do zrobienia, i zawsze zaskakiwały ją błahostki, które jej koleżanki potrafiły doprowadzić do łez. Ona też czasami płakała, rzadko, na przykład przedwczoraj, nad umierającym na ulicy wróblem, lecz potem odsuwała od siebie ten smutek, pozwalając mu istnieć gdzieś w głębi umysłu, ale nie pozwalając mu się opanować. W końcu była już dość duża, by nie żądać od nikogo uwagi.
Dom był cichy i pogrążony w ciemności, jedynie w sypialni ojca paliło się światło. Weszła do środka, zamknęła za sobą drzwi wejściowe i chwilę postała pod drzwiami sypialni ojca, robiąc kilka kroków w jedną, kilka kroków w drugą stronę, jakby nie mogła się zdecydować. W końcu westchnęła, ostrożnie nacisnęła klamkę i wsunęła głowę do środka.
— Tato? — szepnęła tak cicho, jakby bała się spłoszyć coś bardzo ulotnego. Pomyślała, że jest to ten spokój, który spowijał pomieszczenie jak kokon, a który zwykle zastępowany był rozpaczą i bólem, nigdy niewypowiedzianymi, a jednak stale obecnymi. Daniel Crain spał z głową opartą na biurku, oddychając w równym rytmie. Marjorie podeszła do niego cicho, delikatnie wysunęła mu książkę spod policzka i narzuciła cienki koc na ramiona. Potem wycofała się na palcach, po drodze gasząc światło, i dopiero na korytarzu odetchnęła z ulgą. Biedny ojciec. Haruje całymi dniami, czasem nawet po nocach. Niech śpi, skoro ma okazję.
Odgruzowała kuchnię, w której rodzeństwo przeprowadzało najwidoczniej jakieś kulinarne eksperymenty, z uczuciem rosnącego niesmaku wytarła obrzydliwie tłuste blaty i zgarnęła do śmieci skorupki jajek oraz rozsypane przyprawy. Zajrzała do lodówki, westchnęła i postanowiła darować sobie kolację. I tak nie była zbyt głodna. A że nie zostawili jej nawet kawałka tego, co akurat gotowali? Cóż, przecież nie prosiła, więc skąd mieli wiedzieć.
Zaszyła się w swoim pokoju, ściskając w dłoni paczkę papierosów, podebraną kiedyś bratu, a z szuflady biurka wyciągnęła zapalniczkę i otworzyła okno. Zapaliła papierosa, wychyliła się, opierając łokcie na parapecie i wydmuchując dym wprost do nieba, jakby wraz z nim pozbywała się swojej własnej duszy. W końcu kto miałby ją powstrzymać? Nikogo przecież nie było.

—•—

Halloween, 2017

— Ale ci zazdroszczę. — Sheila Crawford przewróciła się na brzuch i przeciągnęła jak kotka. — Cholernie bym chciała, żeby mój stary był taki bezproblemowy.
Marie uniosła się na łokciu, patrząc jej prosto w oczy. Były ładne, duże i ciemne, i naprawdę lubiła w nie spoglądać.
— Mhm — przytaknęła tylko, bo słyszała to już wiele razy od wielu różnych osób i nawet nie próbowała wchodzić w dyskusję. I tak jej nie rozumieli, i tak nie mogła ich przekonać, więc nie widziała sensu w marnowaniu czasu na bezsensowne gadanie.
Złapała kosmyk włosów Sheili w dwa palce i zaczęła się nim bawić, przesuwając go po skórze dziewczyny, nawijając na palec, zakręcając lok. Miała zamyśloną minę, jakby nieobecną, jakby jej umysł wędrował niezbadanymi ścieżkami wszechświata, chociaż jej ciało tkwiło w domu, w łóżku, w towarzystwie najładniejszej koleżanki ze szkoły. Marie w życiu nie spodziewała się, że zwróci na nią uwagę ktoś taki, jak Sheila Crawford, dziewczyna popularna i rozpoznawalna, śmiała i pewna siebie. W dodatku była śliczna jak obrazek i nie istniał chyba w ich szkole chłopak, który nie marzył, by chociaż jeden raz spojrzała właśnie na niego.
I gdy któregoś razu Sheila podeszła do niej na przerwie, częstując ją gumą do żucia i zaczynając gadkę o niczym, była pewna, że to tylko sen. Była przecież niewidzialna nawet we własnym domu. A jednak ta sytuacja trwała i trwała, przyzwyczajając Marie do jej niezmienności, aż na pierwszej wakacyjnej imprezie Sheila po prostu do niej podeszła i ją pocałowała. To było to. Jakby nagle odnalazła jakąś brakującą część siebie, chociaż nie miała pojęcia, że czegokolwiek jej brakuje.
— Z tym nieobecnym spojrzeniem i aurą smutku dookoła wyglądasz jak Ofelia z obrazu Millaisa — szepnęła jej wprost do ucha, łobuzerskim tonem kobiety świadomej swoich własnych atutów. — Taka żywa. I taka nieszczęśliwa.
— Zgłupiałaś? — zaśmiała się Marie, chociaż dobór słów spowodował, że przeszedł ją dreszcz. Z wiekiem to uwielbienie wcale jej nie minęło, a wręcz przybrało na sile, a dzięki temu była bardzo wyczulona na ludzi, którzy wysławiają się w niemalże poetycki sposób. Miała ochotę przymknąć oczy i słuchać, słuchać, słuchać. — Wątpię, że ktokolwiek zechciałby mnie umieścić na płótnie. No, chyba, że chodziło ci o kontekst umarlaka… — dodała, za co oberwała w głowę poduszką.
Dźwięk telefonu wdarł się w wesołą atmosferę nostalgiczną muzyką, a Marie błyskawicznie zerwała się z łóżka i pobiegła odebrać.
— H-halo? — odezwała się, szukając jednocześnie na podłodze swojej koszulki. — Danny? Co się stało?
Słuchała przez chwilę, marszcząc brwi i na kolanach obchodząc pokój, zaglądając pod krzesła i pod łóżko. Wreszcie z triumfalnym, bezgłośnym okrzykiem wyciągnęła koszulkę ze sterty walających się na podłodze ubrań, ale zaraz potem mina jej zrzedła.
— Teraz mi o tym mówisz? Nie przyszło ci do głowy, że ja też mogę mieć jakieś plany?
Jej głos brzmiał jak zwykle, łagodnie i wyrozumiale zarazem, ale Sheila uważnie obserwowała jej twarz. To był ułamek sekundy, zanim to wrażenie zniknęło, ale była stuprocentowo pewna, że przez moment Marie porwała fala wściekłości. I zaraz potem znów wyglądała tak, jak zawsze. Prysnęło nawet to coś z atmosfery, przez co Sheila spodziewała się rzutu telefonem o podłogę. Jak gdyby Marie otworzyła jakąś szufladę w swojej głowie, upchnęła tam całą złość i wróciła do równowagi. To było dziwne. Fascynujące. Niepokojące.
— Wybacz, Sheil — westchnęła, siadając na łóżku i kładąc jej dłoń na kolanie. — Brat zaraz podrzuci mi tutaj córkę, żeby z Alex mogli pójść na imprezę.
— Nie wierzę — pokręciła głową, szeroko otwierając oczy. — Miałyśmy mieć całą noc dla siebie. To jest twoje dziecko, czy jego? A jeśli ty też chcesz iść na imprezę?
— To trudno — wzruszyła ramionami. — Obejdzie się. Zresztą w sumie wcale nie mam ochoty.
— Otrząśnij się, dziewczyno. To twoje rodzeństwo w końcu cię pożre i przeżuje, i wypluje oszlifowane białe kosteczki.
— Daj spokój…
— Ty daj spokój. Jeżeli sama tego nie widzisz, to chociaż posłuchaj rady kogoś, kto ma lepszy wzrok — powiedziała twardo, ubierając jeansy i ciepłą bluzę. Przeczesała włosy palcami, rzuciła jedno spojrzenie w lustro, drugie na Marie; i już jej nie było. Zostawiła za sobą trzask drzwi, a Marjorie Crain poczuła się jak w domu — ostatecznie na ogół bywała w nim sama.

—•—

Boże Narodzenie, 2023

Zgromadzone w kuchni dzieci robiły taki hałas, jakby znajdowało się ich tutaj co najmniej tuzin, a nie zaledwie czwórka. Właściwie szczerze mówiąc — trójka. Najmłodszy z nich bowiem spędzał kolejną godzinę wtulony w szyję swojej mamy i ani myślał przyłączyć się do brata i kuzynek. Audrey i Lizzie wydawały się jednak tym nie przejmować — z niezmąconym spokojem przygotowywały naczynia, dzbanki z herbatą i sztućce, wciąż wymieniając uwagi o banałach. Danny nieustannie rozmawiał przez telefon, zaś Johnny'ego nikt nie widział od godziny czternastej. Wyglądało na to, że poza nią nikt specjalnie nie zaprzątał sobie tym głowy.
Zwinęła się w chłodnym kącie korytarza, z ulgą witając ciszę i spokój. Brat nabrał niedawno obrzydliwego zwyczaju podrzucania jej swoich córek w najbardziej niedorzecznych momentach, a chociaż Marie naprawdę lubiła obie bratanice, spędzanie z nimi dzień w dzień po kilka godzin było wyczerpujące. Elizabeth także, choć rzadziej, potrafiła uprosić ją o opiekę nad Jasonem — młodszy, Noel, tak źle znosił nieobecność matki, że Lizzie na ogół nie miała siły użerać się z aktywnym prawie-czterolatkiem, obarczona drugim dzieckiem, wiszącym jej na szyi. Marie to rozumiała, więc siedziała cicho, chociaż czasami zastanawiała się, jak długo jeszcze da radę. Ostatnio nawiedzały ją dziwne myśli. Pragnienie, by jej czas wolny należał tylko do niej, żeby ktokolwiek inny zatroszczył się o ojca chociaż przez tydzień, albo żeby któreś z rodzeństwa zapytało: jak się czujesz? A czuła się tak, jakby odsuwane, latami spychane na bok emocje zaczynały wylewać się górą. Przerażało ją to bardziej, niż była gotowa przyznać.
— Marie, czemu się chowasz? Bierz dzieciaki i siadamy do stołu — popędziła ją Audrey, nieświadomie wywołując kolejną falę wściekłości. Nabrała ochoty, żeby doskoczyć do starszej siostry i wrzasnąć jej prosto w twarz: to nie są moje dzieci!, a potem trzasnąć drzwiami i robić to, na co sama miała ochotę. Działo się z nią coś dziwnego. Nigdy przedtem nie przeszłoby jej przez myśl, żeby zareagować w ten sposób.
— Chodź, mała — zawołał ją z salonu Danny, rozsiadając się koło swojej żony Alexandry. — I znajdź po drodze moje dziewczyny, bo chyba gdzieś się zapodziały.
Zacisnęła zęby. Zacisnęła dłonie w pięści. W całkowitej ciszy, ograniczając się do niezbędnych gestów, wygoniła dzieci z kuchni. Usiadła przy stole. Nadludzkim wysiłkiem przywołała uśmiech na twarz i przykleiła go super mocnym klejem, a i tak czuła, że jeszcze słowo, jeszcze jedna głupia sugestia, a zamieni się we własną matkę. Z rzucaniem talerzami i histerycznymi wrzaskami włącznie.
Johnny zjawił się dosłownie minutę przed tym, zanim zaczęli jeść, więc od razu zaciągnięto go do stołu i porządnie nakarmiono, ubolewając, że schudł, że wygląda na zmęczonego i że może praca na barze jest dla niego zbyt wyczerpująca. Marie nadal siedziała cicho, przysłuchując się całej tej szopce i potakując w odpowiednich momentach. I wtedy Danny zwrócił się bezpośrednio do niej:
— Wiesz, chcieliśmy wyjść później na plażę. Poświętować, rozumiesz — mrugnął do niej porozumiewawczo. — Nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli zostawimy ci dzieci?
Zerwała się gwałtownie na dźwięk przeszywającego uszy pisku, który niespodziewanie się zaczął i równie niespodziewanie się urwał. Po pełnych niedowierzania spojrzeniach, rzucanych jej przez rodzeństwo, zrozumiała, że to ona wrzasnęła. Serce biło jej tak mocno.
— Mam dosyć — szepnęła, gwałtownie odsuwając krzesło. — Mam dosyć!
Wybiegła z domu trzaskając drzwiami. Ani razu nie obejrzała się za siebie. Tym razem to oni zostali sami, a ona wybiegła na ulicę, nie zważając na jeżdżące samochody, i wrzasnęła raz jeszcze, głośniej, prosto w niebo. Tak długo, aż zabrakło jej sił. Brzmiało to jak wycie rannego zwierzęcia i tak właśnie się czuła — jak ranne, bardzo pokiereszowane stworzenie. Jakaś jej część została ostatecznie i nieodwołalnie zniszczona.
— Dosyć — powtórzyła cicho, przemierzając senne uliczki i kierując swoje kroki na plażę. — Mam. Was. Dosyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz